Rajd wilczy, rajd dobry

Fatalna sprawa się stała, że na początku tego roku z listy imprez rajdowych wyleciał Ice Adventure Race. Za mało chętnych się zgłosiło, to nie wyszło. To jeden z moich ulubionych rajdów. No szkoda okrutna. Ten pierwszy start rajdowy (przynajmniej mój) wypadł w ubiegły weekend na Rajdzie Wilczym. Pierwszość w przyjemności mocno dała się odczuć na rowerze. Na 100-kilometrowym odcinku. Właściwie dalej czuć. Na rajdzie przecież nie tylko jeździliśmy na rowerze. Było bieganie na orientację, zadanie linowe i wyczekiwane kajaki w okolicznościach odpowiednich do pory roku...

Schemat trasy prezentował się następująco.

Z tej otoczki na szczególną uwagę zasługuje smog. Z początku lekko przyduszał. Codzienna kuracja oddechowa praktykowana w Warszawie na wiele się nie zdała. Rekompensował to krajobraz przemysłowy. Nie wiem, co mają w sobie te zakłady. Jakiś czar, urok, magię ... Ile można jezior, wrzosowisk, wschodów Słońca oglądać…?

Sytuacja rozgrywała się w Żorach i okolicach. Start wyruszył o 00:00 piątek/sobota. Właściwie to miało być względnie płasko. Te niewielkie podjazdy jakoś tak dawały w kość. W moją kość. To był mój najgorszy występ rowerowy w dotychczasowej karierze rajdowej. Za co Darka serdecznie przepraszam i jednocześnie dziękuję, że tyle ze mną wytrzymał.

Tutaj można oglądać tracki z zawodów. W końcu jak przystało na porządne zawody, to pchełki muszą być śledzone.

Prolog (bno – korytarzówka – 1 km). Rower. Dojeżdżamy do wyczekiwanych kajaków. Ten etap odbył się na Jeziorze Rybnickim. Przy świetle księżyca i światłości bijącej od elektrowni. Trzeba było przepłynąć 10 km. Niby niewiele. Płyniemy, płyniemy… Doganiają nas kolejne zespoły. Staramy się wyłączać czołówki na kajakach, żeby konkurencji nie naprowadzać na punkty. Jesteśmy bliżej środka niż brzegu jeziora. Nagle słychać szuranie pod kajakiem. Jakieś druty, czy jak? To tutaj jest tak płytko? Chyba nie warto sprawdzać. Za chwilę to samo. Włączamy czołówki. To lód! I ten lód nam tak towarzyszył na tych kajakach.


Źródło: Obiektywnie Śląskie. Zdjęcie podkradzione. Pewnie z lata. Lodu na nim brakuje.

Po kajakach była LOP-ka rowerowa. Mapa na track’ach trochę oszukuje widza. Bo nie mieliśmy na niej zaznaczonego ani 9, ani 10 punktu. Od kajaków do mapy rowerowej, to nie wiedzieliśmy jak jechać. Instrukcja do odcinka specjalnego była taka: poruszacie się zgodnie z niebieskim szlakiem. Po drodze są dwa lampiony. Pierwszy odnaleźliśmy całkiem szybko. Drugi miał być słupem energetycznym nr 23. Szlakiem nie jechało się jakoś płynnie. Trzeba było zachować czujność i sprawdzać numery tych słupów po drodze. Było ich kilka… Jeszcze ciemno było, więc zadanie wcale do łatwych nie należało. 

Odcinek RJnO pominę zdawkowym komentarzem. Tutaj jazda to mi absolutnie nie szła. Dalej ciemno. Dalej zimno. Niektórym picie zamarzało. Po tych kajakach, to jakoś człowiek długo do siebie dochodzi. Zabrakło umiejętności technicznych. Ziemia była zmarznięta. Co chwila jakieś koleiny na drogach. Żeby chociaż w te koleiny udawało się w jechać. Się człowiek umordował, to się od razu rozgrzał.
W końcu jasność nastała. Dojeżdżamy do Ogrodu Botanicznego. Punkt 22. Z niego wyruszamy na kolejne bno. Mapka był kompilacją różnych wycinków, co nadawało atrakcyjności wizualnej. W terenie nie było gorzej.

Łąki zryte przez zwierzęta wypasane (niezwykle przyjemne do biegania). Patyki. Jeżyny. Pola. Słoneczko zaczęło przygrzewać. Ziemia zaczęła odmarzać. Jak od butów odkleiło się błoto polne, to jakoś lżej się nawet truchtało. Przyjęliśmy wariant lewoskrętny. M-L-N-O-P-K-J-I. Na K było zadanie linowe do wykonania przez każdą osobę z zespołu.


Zdjęcie podkradzione z fejsbuka organizatorów. Tutaj można obejrzeć wykonanie ruchome. Zdjęcie pewnie nie oddaje głębi tego, co było pod nami. Wystarczyło się przeciągnąć i właściwie tyle. Szczęście, że poszło szybko, łatwo i przyjemnie. 

Wracamy do Ogrodu Botanicznego po rowery. Ten ogród to był na szczycie góry. Z naszego ostatniego punktu (I), ten podbieg to przypominał podjazd na Agrykoli. Jakoś tak nagle się okazało, że wyprzedziliśmy zespół, który dotychczas był trzeci. Na szczycie spotkaliśmy się z zespołem, który był drugi (Zbigniew Mossoczy, Maciej Mierzwa). 

Słońce coraz bardziej grzało. Wszystko coraz bardziej stawało się błotem. Ten rower, to coraz mniej chciał jechać. Po drodze jeszcze nadprogramowo zaliczyliśmy starówkę w Żorach. Dotarliśmy do mety. Spędziliśmy na trasie 13h 16 minut. W klasyfikacji open zajęliśmy trzecie miejsce. W mixach wygraliśmy.

Niezwykle fajny był ten rajd. W sam raz na przetarcie. Pod każdym względem. Należy pochwalić organizatorów. Eventyr Team spisał się medal. Poza tym to sama przyjemność jechać na zawody i mieć się z kim ścigać.

P.S. Tak bardzo się martwiłam przez cały czas o Stryki Byki. W pewnym momencie zniknęli nam z pola widzenia. Później się okazało, że to psuje jedne. Myślę, że po prostu bali się z nami przegrać. Do następnego!


Zdjęcie ukradzione z fejsa Tomka Grabowskiego. Ruchomość koła można sprawdzić tutaj.